- Ona musi z tego wyjść. Musi – powiedziała lekko zachrypniętym głosem – Inaczej – teraz spojrzała na twarz chłopaka – Lepiej wyjedź z kraju.
Cassidy zostawiła oszołomionego chłopaka. Postanowiła zawiadomić Evelyn o pobycie jej córki w szpitalu. Wyszła na ciemne już uliczki Paryża. Słońce jak się pojawiło tak zniknęło. Jednak dni w późną jesień są coraz bardziej krótsze. Dom rodziny Belina był dość daleko od miejsca gdzie dziewczyna aktualnie się znajdowała, dlatego idąc poczuła na sobie ciągle wiejący, zimny wiatr. Robiło się coraz chłodniej, jednak szła dalej. Nie mogła się teraz poddać. Dla Elizabeth. Przechodziła właśnie obok wielkiego dębu. Jeden z podmuchów wiatru spowodował, że praktycznie wszystkie liście spadły dokładnie na zapłakaną Cassidy. Dziewczyna jednak nie zwróciła na to uwagi. Skupił całą swoją uwagę na jak najszybszym dotarciu do domu. Strzepała je ze swoich rozwianych włosów i skręciła już w ostatnią uliczkę. Przed nią wyrósł duży, drewniany dom. Weszła na ganek i zadzwoniła do drzwi. Wkrótce otworzyła jej starsza kobieta i wpuściła do środka. Dziewczyna otrzymała ciepły koc i usidła na kanapie. Za raz potem w drzwiach pojawiła się Evelyn z kubkiem ciepłej herbaty. Podała go nastolatce i usiadła naprzeciwko niej. Cassidy upiła łyk gorącego napoju. Czuła na sobie zmartwiony wzrok kobiety.
- Elizabeth została przewieziona do szpitala – wyjąkała – Nawet nie wiem co jej się dokładnie stało – nie mogła już powstrzymać łez, które całymi strumieniami spływały na już wilgotny koc.
Kobieta usiadła bliżej niej i ręką wytarła mokre policzki.
- Spokojnie, na pewno nie stało się nic poważnego. Jutro ją odwiedzimy. A teraz powinnaś odpocząć. Wyglądasz na strasznie zmęczoną – popatrzyła ze współczuciem w jej oczy.
Dziewczyna kiwnęła głową i chwiejnym krokiem udała się do swojego pokoju. Kiedy przekroczyła próg mieszkania od razu padła na lawendowe łóżko. Jednak nie dany był jej sen tej nocy. Ciągle męczyły ją sceny z ostatnich kilku dni, a szczególnie długi, biały, szpitalny korytarz. Brązowe oczy pozbawione wesołych iskierek, wyrywały coraz większą ranę w jej sercu. Nie mogła znieść myśli, że przez jej nieuwagę, Elizabeth cierpiała Było to dla niej zbyt przytłaczające. Jednak gdy coraz to nowsze gwiazdy otaczały blady księżyc, Cassidy zasnęła. Był to jednak bardzo niespokojny sen, przerywany wieloma koszmarami.
***
Marinette i Adrien wraz z Mattem na daremno szukali strażnika miraculów. Kiedy wkroczyli do jego zazwyczaj uporządkowanego i schludnie wyglądającego mieszkania, nic nie wyglądało tak jak dawniej. Wszystkie meble nie zajmowały swoich właściwych miejsc. Każde z nich leżało porozrzucane w różne kąty pokoju. Ewidentnie ktoś czegoś tu szukał. Przyjaciele rozglądali się w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki od mistrza Fu. Zwróciło ich uwagę wielkie malowidło przedstawiające niewiastę w czerwieni tańczącą z mężczyzną w czerni. Dwie postacie łudząco przypominały Biedronkę i Czarnego Kota. Córka piekarza podeszła do obrazu zdecydowanym krokiem. Był to jedyny przedmiot zachowany w nie nagannym stanie po napaści. Na złotej ramie odczytała ledwo widoczny już napis „Das was niemal”. Nie wiedziała jednak co to tak dokładnie znaczy. Mimo wszystko zdjęła ciężkie płótno ze ściany. Adrien od razu podbiegł z pomocą, jednak superbohaterka nie potrzebowała jej. Malowidło oparła przy ścianie obok. Niestety nic jej to nie dało. Na białym tynku nie widniała żadna wskazówka. Para opadła na podłogę. Wszystko na darmo. Tymczasem kiedy oni wpatrywali się zwiedzonym wzrokiem w ścianę, Matt podszedł do zostawionego obok obrazu. Odwrócił go na drugą stronę, aby był w stanie obejrzeć tył tkaniny. W uszach nadal słyszał frazę wypowiedzianą przez Biedronkę. Był pewien, że słyszał to wcześniej.. Na odwrocie malowidła widniało zdanie zapisane w nieznanym dla niego języku. Nie przejął się jednak tym. Z opowieści wiedział, że mistrz jest bardzo zagadkowym człowiekiem. Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju. Podszedł do opustoszałego regału na książki i zaczął wodzić po nim wzrokiem. Zatrzymał się na zniszczonej już książce zatytułowanej „To było dawno”. Kiedy otworzył okładkę zauważył pięknie zdobioną frazę „Das was niemal”, oryginalny tytuł książki. Zaintrygowany przewracał coraz to kolejne kartki, aż trafił na własnoręczny zapis. Tuż pod nim widniał dość dziwny alfabet. Był pewien, że wcześniej widział te znaki. Szybko porównał je do tych na obrazie. Rozszyfrował napis: „Zło nadal nie śpi. Mistrz udał się na pomoc innym superbohaterom. Jak powróci da znak”. Kiedy Biedronka przeczytała wiadomość, odetchnęła z ulgą. Strażnik miraculów nadal żył i nic mu nie jest. Popatrzył smutnym wzrokiem po pokoiku. Gdyby nie była aż tak zmęczona, pewnie posprzątałaby go. Aby odwdzięczyć się mu za wszystko. Jednak walka z Władcą Ciem dostatecznie ją wykończyła. Chciała jak najszybciej wrócić do domu. Ciągle nie docierała do nich myśl, że pokonali ich głównego wroga.. Chwiejnym krokiem powrócili do swych domów. Odprowadzili najpierw zmęczoną Marinette, a dopiero później Adrien i Matt wrócili do willi państwa Agreste. Podczas drogi powrotnej nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Nawet po przekroczeniu progu mieszkania, każdy z nich poszedł w stronę swojego pokoju. Jak tylko ich obolałe ciała dotknęły ciepłej pościeli, zapadli w niespokojny sen. Jednak Marienette Ne miała takiego szczęścia jak oni. Za raz jak dotarła do swojego „królestwa”, usłyszała dźwięk przychodzącej wiadomości. Z zrezygnowaniem odszukała swój telefon. Okazało się, że to Cassidy poinformowała ją o jutrzejszym planowanym dniu odwiedzin w szpitalu. Bardzo dobrze wiedziała jak nastolatka przeżyła wypadek ich przyjaciółki. Czuła, że na pewno nie da spokoju Elizabeth i codziennie będzie tam przesiadywać od rana do nocy. Cassi i Eli łączyła bardzo silna więź , której nie da się już zerwać. Dlatego potwierdziła swoje przybycie. Natłok nowych myśli nie pozwolił jej na szybkie zaśnięcie.
***
Następny ranek był bardzo piękny. Słońce świeciło od rana, ptaki swoimi serenadami nie dawały spać zmęczonym obrońcom Paryża. Cassidy nie mogła nic innego zrobić. Zwlokła się powoli schodami do jadalni nie zwracając uwagi na gwar dochodzący z kuchni. Przyzwyczajona, usiadła na swoim miejscu przy stole. Jeszcze nie rozbudzona, nie myślała klarownie. Dopiero po chwili blacie ujrzała piękne kwiaty oraz miskę z owocami. Sięgnęła po jabłko i zaczęła się przyglądać bukietowi. Wtedy do jej szu doszła cicha rozmowa.- Oczywiście, możesz z nami pójść. Poczekajmy tylko na Cassidy, bardzo ciężko to przeżywa – powiedział kobiecy głos
- Bardzo dziękuję pani – odparł mężczyzna.
Dziewczyna bardzo dobrze znała ten głos. Jednak przez nieprzespaną noc nie mogła go dopasować do żadnej twarzy. Za raz potem w drzwiach ukazała się Evelyn. Spojrzała na Cassidy zatroskanym wzrokiem. Postawiła przed nią kubek ciepłej herbaty i przyjrzała się dokładniej jej twarzy. Było widać z daleka dość duże sińce pod oczami, ale pusty wzrok i rozczochrane długie włosy potęgowały wrażenie. Kobieta jednak bez słowa przytuliła brunetkę i szepnęła jej cicho do ucha.
- Wychodzimy za godzinę. Jestem pewna, że się bardzo ucieszy na twój wzrok.
I wtedy w drzwiach ukazał się Brandon. Cassidy momentalnie zesztywniała i wyprostowała. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że to jego głos słyszała z kuchni.
- Mówiłam coś. Nie ręczę za siebie – wypowiedziała przez zęby i zabierając kubek pognała do swojego pokoju.
Będąc na górnym piętrze szybko się odświeżyła, założyła gawędową sukienkę i uczesała włosy w warkocza. Nałożyła lekki makijaż i gotowa zeszła do salonu. Za raz potem szła wraz z Evelyn i pachołkiem dawnego wroga w okolice miejskiego szpitala. Pielęgniarka bez przeszkód pokazała im salą w której leżała Elizabeth. Dziewczyna na chwilę zawahała się. Co jeśli przeszkodzi jej w śnie? Jednak dotknęła klamki i po cichu weszła do środka. Za raz o niej próg przekroczyła Evelyn, a Brandon został na korytarzu. Potwierdziły się przypuszczenia Cassidy. Elizabeth była pogrążona w jakby się wydawało głębokim śnie. Dziewczyna rozejrzała się więc po pokoju w którym aktualnie się znajdowała. Jej koleżanka spała sama w dużym, pomalowanym na biało pokoju. Na ścianach nie było żadnych ozdób, jedynym wyjątkiem był widok z okna. Wychodziło ono na piękny, zielony ogród. Usiadła na krześle, tuż obok białego jak śnieg łóżka. Spojrzała na odprężoną twarz koleżanki. Wyglądała o wiele lepiej. Wszystkie rany były opatrzone a na policzki dziewczyny wdarły się lekkie rumieńce. I wtedy nagle otworzyła swoje brązowe oczy. Początkowo z przerażeniem wpatrywały się w twarz Cassidy, lecz po chwili rozpoznała w niej swoją przyjaciółkę. Rozpłakana brunetka przytuliła Niemkę. W tym geście wyraziła wszystkie swoje uczucia. Kiedy odsunęły się od siebie, posiadaczka miraculum myszy opadła na swoje krzesło. Uśmiechnęła się przyjaźnie i pozwoliła przywitać się Elizabeth z jej matką. Po dość długiej rozmowie przyszła czas na Brandona. Cassidy obserwowała każdy nawet najmniejszy jego gest z wielką ostrożnością. On najwyraźniej się speszył, ponieważ ograniczył się do cichego szeptu „Przepraszam księżniczko” i udał się w stronę wyjścia. Tuż przed progiem odwrócił się. Jego wzrok zetknął się z pełnymi bólu tęczówkami jego ukochanej. Odwrócił się i wyszedł ze szpitala. W pokoju została więc Cassidy i Evelyn, jednakże kobieta musiała wkrótce również się pożegnać. Kiedy koleżanki zostały same, Cassidy wyjęła z kieszeni małe zawiniątko. Podała je koleżance, która z pewną trudnością ją otworzyła. Jej oczom ukazał się piękny połyskujący, srebrny medalion przedstawiający marchew. Do oczu Elizabeth ponownie spłynęły łzy. Rozpoznała w nim swoje miraculum. Delikatnie założyła go z powrotem na swoją szyję. Błysnęło jasne światło i przed dziewczynami ukazało się szare stworzonko. Od razu podfrunęło do swojej właścicielki i przytuliło ją.
- Dobrze się już czujesz? – zapytała zatroskana Emma
- O wiele lepiej niż wcześniej. Jednak nadal nie najlepiej – odpowiedziała.
Całej scenie przyglądała się już cała we łzach Cassidy. Przypomniała sobie jej spotkanie po latach z Prinksi. Jednak ta chwila nie trwała długo, ponieważ nieprzyzwyczajona do tak dużego wysiłku, Elizabeth zasnęła. Tym razem był to zdrowy, spokojny sen.
***
Cassidy wkrótce po namowie Marinette i Adriena opuściła szpital. Siedziała tam od samego rana, praktycznie nie mając nic w ustach. Przyjaciele musieli jakoś zainterweniować. Zresztą wróci do Elizabeth następnego dnia.. A jej również przyda się przerwa. Takim więc sposobem Niemka została sama w białym pokoju. Dotknęła opuszkami swojego medalionu. Tak się za nim stęskniła.. A jednak czuła pewną zmianę. Energia emitująca z niego była wiele mocniejsza niż wcześniej.. Zresztą zauważyła, że zaczął zmieniać kolor już w towarzystwie Cassidy. Czy koleżanka o czymś jej nie wspomniała? Nagle usłyszała szelest.. Zakopała się pod kołdrę i udawała, że śpi.. Mężczyzna wszedł przez okno. Ujął cały pokój wzrokiem.. Następnie usiadł na krześle tuż obok łóżka. Wyciągnął czarny przedmiot z pokrowca i patrzył przez chwilę na twarz Elizabeth.. Następnie zaczął grać melodię.. Do jej uszu dotarły również słowa piosenki..
„Najgorsze jest jednak to
Twoje rozczarowanie
Wiem zapomniałem Ci powiedzieć, że
Jestem zakochany
Więc lepiej mnie zabij
Wyrzuć z pamięci
Lepiej odejdź, pozwól mi odejść
Lepiej zapomnij
Pozwól zapomnieć
Lepiej daj mi następną szansę”
- Aleksander
Dziewczynę zatkało. Najchętniej wyrzuciła bym mu wszystkie swe uczucia, jednak on nie wiedział, że ona wszystko słyszała.. Poczuła jego ciepły oddech nad swoją twarzą. Brandon postawił piękny bukiet białych lili w szklanym wazonie, na małej szafeczce nocnej. Wpatrywał się jeszcze przez chwilę swoimi szarymi tęczówkami w zamknięte oczy Elizabeth i delikatnie pocałował ją w czoło. Lekko zmieszany szybko wyszedł z pokoju, zostawiając gitarę obok szpitalnego krzesła.